piątek, 17 sierpnia 2012

Retrospekcje - 14-15.07


Guanajuato

Meksykanie strasznie się starali (i nadal starają) żeby nam się podobało. Niestety ich pojęcie "atrakcyjności" różni się od naszego. Nam podobają się wąskie, kolorowe, czasem obskurne uliczki, malutkie duszne knajpki prowadzone przez 1 rodzinę, a oni chcieli by nam pokazać super wypasione knajpy (z odpowiednimi cenami), niewiele różniące się od polskich knajp meksykańskich (poza tym, że w naszych knajpach w ogóle nie podają jedzienia meksykańskiego! oszustwo! meksykanie nie znają tych potraw!).

Przez pierwszy dzień spacerowaliśmy po centrum, które niewiele różniło się od Włoch czy Hiszpanii. Zwiedziliśmy piękne, lecz nieziemsko zatłoczone uliczki miasta. Ominęliśmy tylko.. dwie główne atrakcje miasta - muzeum mumii oraz ulicę pocałunków (żaden z 8 chłopców nie chciał z nami iść! a przejście bez pocałunku grozi 7 latami nieszczęścia!). Gdy większość meksykanów pojechała (zostało z nami tylko 3) - zaczęła się impreza!
Po kilku piwach na malowniczym skwerku ruszyliśmy po stromych schodkach na szczyt wzgórza podziwiać miasto nocą z najwyższego punktu widokowego, po czym poszliśmy do "rasta pubu" w stylu meksykańskim. Nie wiem czy kiedykolwiek byłam w tak obskurnej knajpie. Ale bardzo mi się podobało! Mały zarys: lampy byly zrobione z plastikowych kubków i słomek, w toaletach nie było światła (i chwała Bogu, bo nie wiem czy odważylabym się skorzystać!), naćpani obrzydliwi meksynie i super muzyka - zespół grający na żywo połączenie reggaae i muzyki meksykańskiej!

Po 5 piwie tego wieczoru byłam w stanie uwierzyć absolutnie we wszystko, więc ogólny brud nie stanowił problemu. Swoją drogą, w ciągu tych kilku dni moje pojęcię "czystości" i "brudu" znacznie się zmieniło. Nie wyrzekłam się jednak wszystkich europejskich standardów, dlatego aktualnie moim najlepszym przyjacielem jest płyn antybakteryjny.

Gdy wracaliśmy do hotelu (w Krakowie nie miałabym odwagi nawet do takiego miejsca wejść) zrobiliśmy 2 przysztanki: na kukurydzę z ulicy i nasze ukochane "hamburgesa" Gdy "el jefe" dodawał kolejne rzeczy na ruszt, wyliśmy "uuuuuuuuu" z zachwytu. Tak więc najpierw było mięsko - "uuuuuuuuu", potem na to serek - "uuuuuuuuu", pomidorki - "uuuuuuuuu", cebula - "uuuuuuuuu", papryka - "uuuuuuuuu", aż wreszcie marynowane marchewki. I dokładnie w trakcie "pomarchewkowego" "UuuuuuUuuuu" urwała się lada, na której się wszyscy opieraliśmy! Butelki z tabasko z trzaskiem (i rozpryskiem) rozbiły się na chodniku, a my z 'uuuu" równocześnie przeszliśmy w "aaaaaAAaa!". chyba wszyscy na ulicy, łącznie z "el jefe" (jednak z wyjątiem właściciela tego zmotoryzowanego baru) zaczęli wyć ze śmiechu. Właściciel rozchmurzył się dopiero gdy zapłaciliśmy po 5 peso (ok 1 zł) za rozbite butelki. Ta przygoda była warta każdych pieniędzy!

Gdy już się najedliśmy, ale wciąż byliśmy wystarczająco pijani, by wierzyć że mieszkami w 5 gwiazdkowym spa resort, wróciliśmy do naszego przybytku.

Okazało się jednak że to nie koniec przygód. ale dalsza część wymaga wprowadzenia. Przez ostatnie kilka dni śmialiśmy się z opowieści Elise (dziewczyna z Danii) na temat Rainbow Tribe. W Mexico City spotkała faceta, który zdecydowanie palił już nie jedno - najprawdopodobniej równocześnie ze spożywaniem jakiś grzybków. W każdym razie wytłumaczył jej, że przybył do Meksyku by odnaleźć i szerzyć wiarę w "Rainbow Tribe". Gdy wszystkie religie na świecie zginą (najwyraźniej w najbliższej przyszłości), ludzie z całego świata zjednoczą się by podążać "Rainbow Tribe"!

Wchodzimy na śniadanie do pierwszej z brzegu malutkiej malutkiej jadłodalni, która ma nasze ukochane chilaquiles, siadamy przy stoliku i co widzimy?

'Rainbow Tribe' Picture w naszej jadłodalni.

Too good to be true!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz